Czymże
są codzienne mdłości, zmiany nastroi z szybkością rozpędzonego strusia
pędziwiatra i to przewrotne uczucie w żołądku, uprzedzające wyzbycie się
niepotrzebnej części przełkniętego pokarmu przez tą samą drogę, którą do niego
trafił, przy tym, co działo się z moją duszą. Zszargana do granic możliwości
nie potrafiła odnaleźć żadnego punktu zahaczenia, żadnej deski ratunku. Wisiała
nad przepaścią, jednym palcem trzymając za gałąź wystającego drzewa. Zbyt
słaba, by się podciągnąć, zbyt krucha, by uwierzyć we własne siły. Któregoś
dnia tej udręki, jaką bezapelacyjnie było wykorzystywanie resztek sił do
niedopuszczenia do upadku, zgubiła swą własną tożsamość. Bo jak można wiedzieć,
kim się jest, skoro nierozpoznane myśli szybują w przestworzach, a sam umysł
przypomina swego rodzaju pustkę. Pustkę pełną nicości, pustkę pełną wybielonych
wspomnień i rozmyślań. Pustkę, w której wyraźnie objawiały się jedynie
przedmioty zarejestrowane przez źrenice. Takie, jak wyjęty z niewielkiego
plastikowego pudełka termometr, który z pośpiechem zaniosłam do pokoju brata.
- Trzymaj – powiedziałam, podając przedmiot
schowanemu głęboko pod kołdrą brunetowi. Z trudem wyjął spod niej rękę, żeby go
przejąć i włożyć bez słowa do ust.
- Londyn to paskudne miasto – westchnął po raz
kolejny ojciec, przy czym wyjawił swoją obecność. Odwróciłam się do niego z
ponurym wzrokiem, a na jego ściągniętej zmarszczkami twarzy ujrzałam zupełne
jego odwzorowanie. – Ciągły deszcz, szarówka, zimno i mnóstwo bakterii w
powietrzu.
- Chorobotwórcze i przygnębiające – mruknęłam,
wzruszając ramionami.
- Dajcie szpokój, Londyn jeszt szupel –
wyartykułował Ian, zębami przytrzymując obudowę termometru.
- Nie otwieraj buzi, bo źle zmierzy – upomniał
go tata. – Tyle lat, a rozum pięciolatka. – Mimowolnie zaśmiałam się na te
słowa, przez co oberwałam karcącym spojrzeniem brata. – Melody, leć do apteki –
zwrócił się do mnie ojciec, wyciągając z kieszeni dżinsów portfel oraz wyjmując
z niego kilka banknotów. Podał mi je razem z potokiem nazw leków na grypę.
Ciepłe swetry powoli przestawały
wystarczać i musiałam łączyć je razem z płaszczem lub kurtką. Adidasy również
były średnim rozwiązaniem, jeśli chodziło o obuwie. Nawet te najlepszych marek
nie zawsze wytrzymywały ilość wody, którą zmuszony był pokonać każdy londyńczyk.
Tym razem nie miałam ochoty na zmaganie się z przyrodą, więc zaraz po wyjściu z
ogromnego budynku stanęłam na krańcu chodnika, machając w kierunku
nadjeżdżającej z lewej strony taksówki. Miałam wyjątkowe szczęście, że znalazła
się ona akurat na Lower Thames Street, biorąc pod uwagę odległość od ich
najbliższego postoju.
- Dzień dobry – odezwał się uśmiechnięty od
ucha do ucha kierowca, zmieniając stacje radiowe już po pierwszych dźwiękach
piosenek.
- Na Eastcheap poproszę.
Samochód sunął po jezdni z
łatwością, a urywki melodii skutecznie zagłuszały głośną pracę silnika. Ciężkie
krople deszczu obijały się o szyby, a ja przyglądałam się, jak po nich spływają
pokrętnymi ścieżkami, powtarzając w myślach przedziwne nazwy lekarstw. Zakupiłam
je bez problemu, po kilku minutach krocząc z siatką wypchaną opakowaniami
tabletek. Ponownie próbowałam wypatrzyć w nadjeżdżających samochodach tabliczkę
na dachu, lecz, jak na złość, każda miała już swojego pasażera. Podziękowałam
więc własnemu rozsądkowi, że nakazał mi wziąć przy wyjściu z mieszkania
parasol, rozłożyłam go i pognałam truchcikiem przed siebie.
Minąwszy drzwi i wkroczywszy do
holu, ucieszyłam się jak dziecko z fali ciepła, jaka we mnie uderzyła.
Odgarnęłam włosy z czoła i, brudząc błotem kafelki, ruszyłam w stronę wind. Nie
zajęło mi to wiele czasu, więc już po chwili wciskałam ze zdenerwowaniem dwa
przyciski w kształcie odwróconych od siebie strzałek. Po kilkunastu próbach
moja cierpliwość się skończyła, więc, kopnąwszy ze złością w stal, ze
zrezygnowaniem wybrałam schody. Zmachałam się równo zanim doszłam na dwa piętra
poniżej właściwego, gdzie czyjaś obecność mnie zatrzymała i jednocześnie
zamurowała.
- Melody! – krzyknął Louis, odbiegając od
windy z radością. Bez wahania wpadłam w jego wyciągnięte ramiona, ściskając z
całych sił.
- Boże, gdzie ty się podziewałeś –
wykrztusiłam na wydechu, nie chcąc go puścić, chociaż on już rozluźnił uścisk.
Odpowiedział dopiero, gdy odsunęłam się od niego, na twarz przybierając szeroki
uśmiech.
- Długo by opowiadać – stwierdził.
- Możemy cię zaszczycić tą piękną opowiastką
przy ciepłej kawusi – rozbrzmiało za plecami szatyna, a ja dopiero wówczas
zwróciłam uwagę na czwórkę chłopaków stojących tuż za nim. Stali odwróceni od
windy, najwyraźniej wcześniej ją blokując.
- Cześć Harry. – Posłałam mu ciepły uśmiech,
lecz to najwyraźniej go nie zadowoliło, gdyż podszedł do mnie i uściskał mocno,
ukazując przy tym urocze dołeczki w policzkach.
- Hej – mruknęłam głucho do pozostałych,
unikając wzroku Liama, który wpatrywał się intensywnie w me rumieńce.
- Chyba nie znasz naszego nowego przyjaciela –
zaczął Hazza, przerywając niezręczną ciszę. Te słowa sprawiły, że dokładniej
przyjrzałam się stojącemu tuż obok Liama blondynowi z nieco zawstydzonym
wyrazem twarzy. – Niall, poznaj naszą bliską koleżankę Melody, dla naszego
przyjaciela Liama wyjątkowo bliską.
- Cześć, Niall jestem – odezwał się chłopak z
dość charakterystycznym akcentem, podając mi dłoń. Uścisnęłam ją pewnie,
puszczając mimo uszu ostatnie zdanie Styles’a, który przecież szczycił się z
nieodpowiednich reakcji i nieprzemyślanych zachowań.
- To jak, wejdziesz? – spytał Lou, kciukiem
wskazując na drzwi swojego mieszkania.
- Tak, jasne – odparłam bez namysłu. – Tylko
zaniosę leki na górę – dopowiedziałam, pokazując im siatkę.
- Wstawimy w tym czasie wodę na kawę. – Liam
uśmiechnął się niepewnie w moim kierunku, a ja nie mogłam się powstrzymać, by
nie odwzajemnić tej miny.
- Marzę o gorącej czekoladzie – przyznałam
wyjątkowo spontanicznie, uginając kolana ku podkreśleniu tego zdania.
- Załatwione. – Lou pstryknął palcami, po czym
zabrał się za wkładanie klucza do zamka.
Czym prędzej chwyciłam nogi za pas i
pobiegłam zanieść zakupione rzeczy. Ojciec nie ukrywał zdziwienia moim nagłym
optymizmem oraz radością, która emanowała z każdego ruchu, jednak najwyraźniej
ucieszył się tą nową postawą, bo gdy tylko mu powiedziałam, że idę do
Tomlinsona, nie wyraził żadnych protestów.
W progu ujrzałam uśmiechniętego od
ucha do ucha Liama. Odgarnął z czoła proste kosmyki, odkrywając jednocześnie
błyszczące z podniecenia oczy. Już byłam skłonna pomyśleć, iż mój widok
uradował go podobnie, jak mnie jego, lecz odgoniłam od siebie to złudzenie,
wchodząc do środka bez zbędnych słów.
- Jak się masz? – spytał Payne, gdy
zdejmowałam buty. Odebrał ode mnie płaszcz, po czym zawiesił go na haczyku, gdy
odparłam ze znużeniem:
- Jeszcze żyję.
- No tak, bo spodziewałem się klepsydry na
twojej wycieraczce. – W uszach zadzwonił mi jego melodyjny śmiech, gdy do holu
wpadł Harry.
- Zegary są takie interesujące – zironizował,
wywracając wymownie oczami.
- Jeśli już tak bardzo chcesz podsłuchiwać, to
skup się na tym – wyrzucił mu Liam, czochrając przy tym sprężyste loki kumpla.
- Odczep się od moich włosów, bo ci spalę w
nocy prostownicę – zagroził ze złością, a następnie począł poprawiać swą
popsutą fryzurę.
- Ja bym się martwił o twoje gumowe cycki –
dogryzł mu kolega, po czym wystawił do niego język.
- Duże dzieci – skomentowałam rozbawiona. – I
wielki dorosły – dodałam ciszej, bo na horyzoncie pojawił się czarnowłosy
Malik. Ubrany w ciemne ciuchy i z papierosem w ręku nijak nie pasował do obrazku
tworzonego przez jego towarzyszy.
Zastawiłam nos rękawem, odcinając
tym samym dopływ dymu tytoniowego do płuc.
- Wrażliwa się zrobiłaś – zauważył Zayn. Po
tych słowach przeszedł do kuchni, gdzie otworzył okno na oścież i wyrzucił
niedopałek na zewnątrz.
Wszyscy
udaliśmy się po jego śladach. Przy kuchence gazowej urzędował Louis, natomiast
przy niewielkim stoliku siedział Niall, pochłaniając łapczywie leżącą na nim
paczkę chipsów.
- Palenie bardziej szkodzi osobom, które to
wdychają, niż samym palaczom – oświeciłam ich, opierając się o ścianę w
odcieniu magnolii.
- W takim razie wszyscy powinniśmy już
wylądować na ostrym dyżurze – zawołał z udawaną paniką Harry. Jego buzia
została wymownie rozdziawiona, na co zwróciłam oczy ku niebu, a konkretniej ku
sufitowi, nie mając ochoty na dalsze dyskusje.
- Co z tą moją czekoladą? – zapytałam
przyjaźnie. W międzyczasie zarejestrowałam przejście Liama do szafki kuchennej,
skąd zaczął wyjmować różnobarwne kubki.
- A nie zadowolisz się herbatką malinową? – zadał
pytanie z nadzieją Louis, wlepiając we mnie wręcz błagalny wzrok.
- Nie ma takiej opcji, Lou – odparłam poważnie
z założonymi rękami.
- Liam, skocz z Melody do sklepu – mruknął
Tomlinson.
- Ehm.. – bąknął blondyn z zamyśleniem. – Tak,
jasne, spoko.
- Nie chce mi się – zaprotestowałam żywo.
- Rusz się trochę, boczki ci urosły.
- Boczkiem to ja ci mogę przyłożyć, Styles.
- Cicho! – zakomenderował Tomlinson. – Zaraz
mi się sąsiedzi przyjdą skarżyć na hałas.
- Przecież twoimi sąsiadami jesteśm.. – zaczęłam,
lecz przerwał mi zdecydowanie.
- Kupcie też coś do przegryzienia, bo Horan
wpieprzył cały asortyment.
- Nie jadłem nic od śniadania! – bronił się
chłopak z pełnymi ustami. Nie mogłam się powstrzymać od śmiechu na widok jego
zawstydzonej miny. Zastawiłam buzię dłonią, nie chcąc mu przysparzać
przykrości.
Nie
pozostało mi nic innego, jak pogodzić się z tą myślą i jakoś przetrwać spacer z
Payne’em, który tak naprawdę wywołał w moim sercu dziki huragan szczęścia. Zupełnie
bez mojej zgody umysł zaczął wytwarzać jego coraz to piękniejsze wizje, a
karcenie samej siebie nijak nie pomagało zwalczyć tych całkowicie złudnych
nadziei.
- Gotowa? – rzucił Liam, narzucając na ramiona
beżową kurtkę. Pokiwałam ochoczo głową, po czym zacisnęłam dłoń na klamce, by
po chwili ją nacisnąć i wyjść z ciepłego mieszkania.
- Tylko nie zgińcie po drodze – krzyknął Louis
ze środka.
- I pamiętajcie o prezerwatywach! – wydarł się
Harry, co nieco stłumiło zamknięcie przez Liama drzwi. Nie uchroniło nas to
jednak przed zdziwionym spojrzeniem starszej pani spod czterdziestki
dziewiątki, która szła właśnie z zakupami do góry.
- Dzień dobry – powiedzieliśmy chórem, a
następnie tłumiliśmy wybuch śmiechu aż do jej zniknięcia z pola widzenia.
- Idziemy?
- Tak, jasne – potwierdził, gestem ręki
zachęcając mnie do przejścia na schody.
- No tak, damy pierwsze, jaki dżentelmen się z
ciebie zrobił – mruknęłam uszczypliwie, zagryzając język.
- Zawsze nim byłem, nie zauważyłaś?
- Chyba umknął mi ten drobny fakt.
- To wręcz niewybaczalne, panno Melody.
Rozłożyłam parasol, pod którym się
schowaliśmy z ulgą. Me nozdrza wypełniał zapach jego delikatnych męskich
perfum, które nie zmieniły się, odkąd tylko pamiętałam. Próbowałam ograniczać
zerkanie w jego stronę do minimum, aczkolwiek okazało się to na tyle trudne, że
nijak mi nie wyszło, bo już po kilku krokach usłyszałam jego głos, pytający,
dlaczego tak mu się przyglądam.
- Sprawdzam czy się nie zmieniłeś – wypaliłam
z ściągniętymi brwiami, odwracając się w drugą stronę.
- I jakie wnioski?
- Harry nadal ma cię czym szantażować.
- To straszne – przyznał, a sposób, w jaki to
powiedział, kazał mi myśleć, iż naprawdę tak sądzi.
- To zabawne.
- Co takiego?
- Ty, Zayn, Louis, Harry..
- Ty, Zayn, Louis, Harry..
- I Niall – przypomniał mi, wystawiając do
góry palec wskazujący.
- Nie bardzo rozumiem, o co w tym wszystkim
chodzi.
- Chłopaki mnie zabiją, jak ci powiem.
- Nie pisnę nawet słówka – obiecałam,
spoglądając na niego z prośbą w oczach. Wystawiłam nawet dolną wargę, starając
się o minę biednego szczeniaczka, lecz jedynym, co tym zyskałam, było ukazanie
jego śnieżnobiałych zębów. – Jesteś niemożliwy – poskarżyłam się.
- Tak, też cię kocham. – Zaśmiał się głośno, a
ja uniosłam smutno kąciki ust. – W tym sęk, że nie potrafisz udawać
zaskoczonej.
- Jak to nie?! – zaoponowałam, przystając w
miejscu i podpierając rękami biodra.
Nie
chcąc się zmoczyć, żadne z nas nie zamierzało wyjść spod parasola, zatem stojąc
twarzą do siebie, znajdowaliśmy się wyjątkowo blisko. Żyły pulsowały mi z
zawadiackim tempem, ale próbowałam nie zgubić wątku.
- A twoje ostatnie urodziny? Louis chciał
wyrzucić Archimedesa do Tamizy, bo od razu się połapał, że powiedziałem ci o
tej kolejce.
- A właśnie, jak się miewa Archimedes? –
spytałam zdawkowo, spuszczając oczy na suwak, w który zaopatrzony był mój
rękaw.
- Jak to żółw. Je i śpi. Ale czekaj. Jak teraz
to zmieniamy temat, tak? – Prychnął, a z jego ust nie schodził uśmiech.
- Och, chodź już po tą czekoladę, zanim tutaj
zamarznę! – Ruszyłam szybkim krokiem, któremu bez problemu dorównał.
- A właśnie, jak się miewa Melody? –
Naśladowanie mojego głosu nie wyszło mu nawet w jednej setnej, więc zaraz mu to
wypomniałam.
- Wcale tak nie mówię, cwaniaczku.
- Poważnie pytam.
Westchnęłam przeciągle, chowając
dłonie do kieszeni. Nie bardzo wiedziałam, jak mogłabym mu odpowiedzieć, więc
wydukałam jedynie krótkie ,,dobrze’’.
- Nie brzmisz zbyt przekonująco – rzekł,
szturchając mnie zaczepnie w ramię.
- Każdy ma jakieś problemy.
- Chciałbym poznać twoje.
- A co ty w psychologa się bawisz?
- Myślałem, że przyjaźń na tym polega.
- I na seksie bez zobowiązań też? – syknęłam,
choć wcale nie miałam tego w zamiarach, a moje nogi przywarły do podłoża, nie
pozwalając kontynuować tej spokojnej przechadzki.
- Melod..
- Najwyraźniej nie do końca pojmujesz
znaczenie tego słowa, Liamie.
- Nie rozumiesz..
- Wyjechałeś.
- To nie tak..
- Myślę, że kupimy coś w tym spożywczym –
przerwałam mu po raz kolejny, ucinając jednocześnie tamten temat. Szybko
weszłam do ów sklepu, a on podążył za mną. Naszą uwagę na tyle przykuła
nierozgarnięta sprzedawczyni, że oboje odsunęliśmy na bok wszelkie pretensje,
boleści i niewyjaśnione sprawy.
- Zapomniałem już, jak bardzo kochasz
biszkopty. – Słysząc te słowa, obdarzyłam go wesołym spojrzeniem. Nareszcie
udało nam się zakupić upragnioną czekoladę w proszku, a także dwie paczki
biszkoptów, trochę mordoklejek, pudełko żelek i chipsy. W związku z tym
obraliśmy drogę powrotną, tym razem wybici z rytmu kościstą panią, która co
najmniej przez dziesięć minut dochodziła do tego, ile reszty powinna wydać
Liamowi, wpierw trzynaście razy nakładając do woreczka cukierki. Gdyby chłopak
nie zwrócił jej uwagi, że może być nieco więcej, niżeli wcześniej podałam,
zapewne męczyłaby się do tej pory.
- Niektóre rzeczy się nie zmieniają.
- Niektóre nie powinny. - Wymieniliśmy krótkie
spojrzenia, zaraz odwracając twarze niczym zawstydzone dzieciaki.
Parasol złożony, buty starannie
wydarte o przemoczoną wycieraczkę, przywitanie z normalną temperaturą i kolejne
zachlapywanie podłogi. Zgodnie stwierdziliśmy, iż lepiej postawić na windę,
chociaż miał co do tego lekkie obawy. Próbowałam podpytać czy przypadkiem jej
nie zepsuli podczas tych ‘zabaw’, ale jak odparł – sam nie wiedział. Dlatego,
gdy zjechała na parter i weszliśmy do środka, wcale nie przestałam być
podejrzliwa. Liam wcisnął czwórkę, a gdy maszyna ruszyła bez żadnego zgrzytu,
odetchnęłam z ulgą.
- No i po co były te nerwy? – rzucił
rozluźniony.
- Nie mów hop, zanim nie przeskoczysz –
upomniałam go z powagą.
Wtem rozległ się jakiś
nierozpoznany, raniący uszy dźwięk, a urządzenie poruszyło się niespokojnie na
boki z taką siłą, że oboje upadliśmy. Na szczęście wnętrze zostało wyłożone
klimatycznymi tkaninami, a także jednym z wszechobecnych czerwonych dywanów, co
skutecznie zmniejszyło siłę uderzenia o dolną podstawę windy.
- Jak to szło? Nie mów hop, zanim nie
podskoczysz? – mruknął Liam, podnosząc się na łokciach. Roześmialiśmy się
głośno, w ogóle nie zważając na powagę sytuacji.
Przycisk ,,pomocy!’’ nie przynosił
żadnych skutków, a telefon do Tomlinsona nijak go nie przyćmiewał, bo szatyn
sam nie wiedział, cóż począć, gdyż wszyscy odpowiedzialni za porządek w budynku
akurat wybyli na przerwę obiadową.
- Cóż, trochę tu posiedzimy. – Liam ściągnął z
ramion swą kurtkę, sadowiąc się jednocześnie po turecku na puchatym dywanie.
Zaczęłam go naśladować, siadając tuż obok niego.
- To teraz mi opowiesz?
- Co takiego?
- O was. W sensie tobie i chłopakach.
- W sumie to nic wielkiego – powiedział
obojętnie.
- Nie zbywaj mnie.
- Prawdę mówię.
Wpatrywaliśmy się w zamknięte
metaliczne drzwi, nie dopuszczając do kontaktu wzrokowego. Słyszałam każdy z
jego oddechów i dopasowywałam do nich częstotliwość własnych. Ukradkiem
rzucałam szybkie zerknięcia na jego sylwetkę, nie odważając się jednak, by
zobaczyć wyraz jego twarzy.
- No okay. – Poddał się, ściskając dłońmi
kolana. – Wiesz, że poszliśmy na przesłuchania do x-factora, prawda?
- No tak.
- Dostaliśmy się. – W jego głosie zabrzmiała
nutka dumy i zadowolenia, a ja od razu zorientowałam się, że było to dla niego
naprawdę ważne wydarzenie.
- Przecież Louis mówił..
- Bo nie dostaliśmy się tak, jak większość
uczestników.
- Harry przespał się z jurorami? – zapytałam z
prawdziwym przerażeniem.
- Nie – odrzekł rozbawiony. – Połączyli nas w
zespół.
- Czyli – zaczęłam po chwili trawienia tych
słów – ty, Harry, Zayn, Lou i ten Niall.. jesteście teraz zespołem?
- No tak.
- Gratuluję. – Mówiłam zupełnie szczerze, choć
przyszło mi na myśl pewne pytanie. – Liam?
- Tak?
- Dlaczego nigdy nie mówiłeś, że śpiewasz?
- Każdy śpiewa, to oczywiste.
- Zaśpiewasz mi coś? – spytałam, podczas gdy
moja głowa sama opadła na jego ramię. Przypisałam ten ruch efektowi zmęczenia,
aczkolwiek wydawał się on wówczas tak normalny i naturalny, że nawet nie
przyszło mi na myśl, by się zreflektować.
- Maybe I didn’t treat you quite as good as I
should have – rozpoczął cicho nucić, wdychając subtelną woń mojego szamponu do
włosów. Wsłuchiwałam się w każde słowo, co przychodziło mi z trudem przez
dźwięk jego głosu, który w połączeniu z ów zdaniami oddziaływał na mnie niczym
narkotyk. Pragnęłam go słuchać bezustannie, choć wciąż wydawało mi się, że
doświadczam tego wszystkiego nie w pełni, jakby oddalona od źródła ów
anielskiego brzmienia. – Maybe I didn’t love you quite as often as I could
have. – To wciąż było za mało, a gdy, odśpiewawszy kilka kolejnych wersów,
ucichł bez ostrzeżenia, czułam się nienasycona.
- Gust muzyczny też ci się nie zmienił –
wyartykułowałam na półprzytomnie.
Wtem usłyszeliśmy dziwne
zgrzytnięcia, a już po chwili liny na nowo zaczęły wciągać windę coraz wyżej i
wyżej. Liam podniósł się pierwszy, zaraz potem pomagając mi zrobić to samo.
Właśnie sięgnęliśmy po zrzucone odzienie, kiedy usłyszeliśmy za sobą głos
Harry’ego:
- Zdążyli się pozbyć tylko kurtek! To się
nazywa powolność.. – Rzuciłam w niego siatką ze słodyczami, która obiła się
centralnie o jego wyszczerzoną twarz.
- Muszę pomyśleć o karierze koszykarskiej.
- Chodźcie szybko, bo mi już woda wystygła! –
zawołał stojący w progu Louis.
Wszyscy posłuchaliśmy go bez zbędnych
protestów. Oczywiście ja się w ogóle nie spieszyłam, czekając aż chłopcy
wreszcie przepchają się w holu.
- Melody? - Liam stał kilka metrów dalej z
nieprzeniknioną miną.
- Tak?
- Przepraszam.
Nie zdążyłam nijak zareagować, bo
zniknął wśród przyjaciół, najprawdopodobniej nie oczekując żadnego odzewu z
mojej strony. Wówczas jednak nie miałam zamiaru zastanawiać się nad sensem tej
wypowiedzi. Dołączyłam do nich, zapominając o wszystkim, co się wydarzyło w ciągu
całego ostatniego roku.
Każdy
bowiem posiada kogoś, przy kim czuje się w stu procentach sobą i nie przejmuje
się żadnym swoim zachowaniem; kogoś, przy kim nie
musi udawać i zastanawiać się, co powinien zrobić, a czego nie; kogoś,
przy kim nie musi niczego udawać i nareszcie wie, że żyje; kogoś, przy kim
znikają wszelkie troski, a świat staje się nagle pełen kolorów tęczy. Ja
zorientowałam się, że mam piątkę takich osób. Piątkę, z której każdy człon był
dla mnie kimś zupełnie innym. Należała do niej osoba, która skradła moje serce
oraz połamała je podświadomie, osoba, która była najlepszym przyjacielem pod
słońcem, osoba, która była moim totalnym, świrniętym przeciwieństwem, osoba, z
którą nigdy nie umiałam złapać jako takiego kontaktu i osoba, którą poznałam w
holu jakąś godzinę przed tym, jak wydzieraliśmy się, próbując zaśpiewać Viva La
Vida, przygotowywane przez nich razem ze swoim mentorem do pierwszego odcinka
na żywo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz