To było jak bajka. Mała dziewczynka
bawiąca się z dziećmi w przedszkolu, które nagle były jej najlepszymi
przyjaciółmi. Tak właśnie się czułam poprzedniego wieczoru, kiedy przez kilka
godzin siedziałam w mieszkaniu Tomlinsonów, ciągle mając problemy z oddychaniem
przez regularne wybuchy śmiechu. Nie mogłam sobie przypomnieć takiego dnia, gdy
czułam się tak niewyobrażalnie wesoła. Chłopcy porwali mnie w swój odległy,
wręcz nieporównywalnie różny od mojego, świat. Po zabawie w oceniane karaoke
(podczas którego nauczyłam się, by już nigdy nawet nie próbować używać swoich
strun głosowych w połączeniu z muzyką w ich obecności) ktoś zaproponował zawody
w rzutach do celu. Zgodnie stwierdziliśmy, że najlepszym celem będą otwarte
usta Nialla. On sam był zachwycony tym pomysłem – najprawdopodobniej z powodu
prowizorycznych pocisków z jedzenia. Co prawda brązowy dywan w salonie mocno
oberwał, jednak Louis wcale nie oponował przed dokarmianiem go następnymi
plamami. Gdzieś po zachodzie słońca i tak wylądował pod balkonem, co stworzyło
na środku pokoju wspaniały parkiet. Nawet mój ojciec musiał się cofnąć w
czasie, bo tuż po północy zszedł na dół i nacisnął mocno dzwonek przy drzwiach.
- O cholera, ta babka z piętra wyżej
zakablowała glinom, że urządzamy masową orgię! – wrzasnął Styles, za co za
chwilę oberwał w loki od leżącego za nim Zayna. Akurat padli ze zmęczenia.
Tylko Liam i Niall stali jeszcze na kolorowych matach, wykonując jakieś
autorskie ruchy i próbując pobić rekord Lottie w grze tanecznej na PlayStation.
-
Melody, ubierz się, bo nas posądzą o gwałcenie nieletniej – rzekł Zayn,
rzucając we mnie bluzą, której pozbyłam się podczas gry na fanty.
- Payne, otwórz drzwi – polecił mu Louis.
- Zostało mi trzydzieści punktów do zdobycia,
sam otwórz – rzucił na wydechu Liam.
Gospodarz
podniósł leniwie pilot z podłogi, po czym skierował go w stronę telewizora i
wcisnął czerwony guzik, by ten wyłączył się z charakterystycznym piknięciem.
Oba gracze zaczęli rzucać w niego pierwszymi lepszymi wyzwiskami, lecz już po chwili zagłuszyło ich natarczywe pukanie.
- Payne, otwórz – powtórzył spokojnie
niewzruszony Louis.
Blondyn
przewrócił wymownie oczami i wyszedł do korytarza, aby sprawdzić, kto tak
usilnie próbuje nam przeszkodzić. Nasłuchując, od razu rozpoznałam głos taty.
- Będziecie jutro w szkole? – zapytałam
szybko, zerwawszy się z kanapy. Obciągnęłam luźną koszulkę, czekając na
odpowiedź chłopaków, którzy wymienili zakłopotane spojrzenia. – Czyli nie –
skwitowałam.
Pożegnałam
się z nimi i wyszłam do holu, gdzie ujrzałam ściągniętą twarz taty i
uśmiechniętego z trudem Liama.
- Już wracam – powiedziałam, na co starszy z
nich tylko skinął głową. – To pa. – Liam uściskał mnie mocno, co mnie
zaskoczyło, jednak prędko się od niego odsunęłam, pamiętając o obecności opiekuna.
- Do zobaczenia! – zawołał za mną Liam.
Tata
nie ukrywał swojego zadowolenia z powodu szerokiego uśmiechu na moich ustach.
Mimo to obecność Liama wyraźnie go zmartwiła, choć powstrzymał się od
jakiegokolwiek komentarza. Szybko jednak pozbył się goszczącej na mojej twarzy
radości, mówiąc zaraz po przekroczeniu progu:
- Idź szybko spać. Późno już, a jutro szkoła.
Podwiozę cię rano, żebyś nie musiała iść tą pluchą.
- Niezła wymówka, panie ,,od teraz będę cię
pilnował na każdym roku’’ – w gruncie rzeczy nic takiego nie powiedziałam, ale
nie omieszkałam obdarzyć jego pleców zdegustowanym spojrzeniem.
Po
raz pierwszy od tygodni czułam, że zasnę zaraz po przykryciu ciała kołdrą.
Pomimo tego po krótkim prysznicu i przebraniu się w piżamę uruchomiłam komputer
i usiadłam ze zmęczeniem na obrotowym stołku. Wyłączyłam plotkarską stronę, na
której ostatnio szukałam czegoś na temat Josepha. Automatycznie pokazał mi się
komunikator rozmów, a ja ze zdziwieniem zauważyłam w rogu ekranu małą, migającą
kopertę, która odznaczała wiadomość od kogoś. Najechałam na nią kursorem i
nacisnęłam, by już po chwili przyglądać się wyświetlonym literom z pogardą i
narastającym uczuciem wściekłości.
DestinyMeansFate: Co się z Tobą dzieje,
Melody?
Przez kilka minut tylko wpatrywałam się
w klawiaturę, nie chcąc ponieść się emocjom w odpowiedzi.
ListenToTheMelody: Śmiem wątpić, by to
była jeszcze Twoja sprawa, Dest.
Po zerknięciu na zegarek stwierdziłam,
że na pewno nie odpiszę, więc zamknęłam okno, lecz nawet nie zdążyłam wpisać
hasła do swojego konta na Twitterze, gdy znów się pojawiło.
DestinyMeansFate: Mogłabyś chociaż raz
schować tę swoją dumę do kieszeni?
ListenToTheMelody: Chowałam ją przez
ostatni rok, w piżamie niestety nie posiadam kieszeni.
DestinyMeansFate: Nie mogę się martwić?
ListenToTheMelody: Możesz, ale nigdy
nie korzystasz z tego przywileju.
DestinyMeansFate: Wiem, o co Ci chodzi.
ListenToTheMelody: W takim razie
najstosowniejszą rzeczą będzie zakończenie tej rozmowy :) x
Wstałam
stosunkowo późno, jeśli wziąć pod uwagę ostatnie dni, chociaż tym razem obudził
mnie ojciec. Równo o siódmej wszedł bezceremonialnie do mojego pokoju, wołając
mnie po imieniu, raz po raz nakazując mi wstać. Dopiero po jakimś czasie i
kilku szarpnięciach moim ramieniem wyrwał mnie z czarnej otchłani przyjemności.
Odwróciłam się leniwie w jego stronę, jeszcze nie do końca kontaktując.
Poinformował mnie oschłym głosem, że mam pół godziny, po czym wyszedł, a moja
głowa znów opadła na poduszkę. Powieki również chciały się ponownie złączyć,
lecz nie pozwoliłam im na to, wbijając wzrok w równoległą ścianę, na której
tańczyły jasne promienie słońca. Przez chwilę przyglądałam im się z
zaciekawieniem, po chwili jednak uświadamiając sobie, że coś jest nie tak.
Słońce? W listopadzie? W Londynie? Te kilka pytań, kłębiących się w mojej
głowie, dodało mi energii na tyle, by odkleić się od tapczanu i spojrzenia w
okno.
Tuż za nim
rozprzestrzeniał się ten sam widok, co zwykle – kilka okolicznych brudnych
uliczek oraz prowizoryczny park o powierzchni mniejszej niż kilometr
kwadratowy, mieszczący zaledwie maleńką piaskownicę, dwie zdrowo nadużyte
huśtawki oraz wielki dąb, którego rozpostarte gałęzie rzucały cień na jasne
ściany w mojej sypialni – urozmaicony jednak jaskrawą poświatą porannego
słońca, które błąkało się na niebie pośród kilku szarych obłoków. Musiałam
zmrużyć oczy, by móc nadal wpatrywać się w szybę, jednak obudziło mnie to na
tyle, że po chwili zwiesiłam nogi z łóżka. Zerknęłam na budzik, który ostatnio
nie dzwonił i ciągle pokazywał godzinę pierwszą popołudniu. Podejrzewałam, że
najzwyczajniej w świecie wyczerpały się baterie, lecz cisza poranków, której
nauczyłam się słuchać z pokorą, stała się dla mnie czymś kojącym i bynajmniej
nie chciałam jej zakłócać jego hałaśliwą melodyjką.
Czułam się
jakoś inaczej. Razem z tą myślą wróciły do mnie wspomnienia poprzedniego
wieczoru i na moje usta mimowolnie wkradł się uśmiech. Mimo niewielu godzin snu
moje ciało wypoczęło bardziej niż wówczas, kiedy kładłam się spać o dziesiątej
wieczorem. Wiedziałam, że wczorajsza sielanka nie mogła trwać wiecznie i zaraz
znów miałam zderzyć się z rzeczywistością, jaką był powrót do szkoły oraz fakt,
iż za jakieś siedem miesięcy będę wyła z bólu na porodówce, mając świadomość
tego, że ów maluszek, który wówczas przyjdzie na świat, będzie miał najgorszą
matkę w historii i tatusia, który nigdy się nie dowie, że nim jest.
Westchnęłam,
a mój wzrok nagle padł na ramkę ze zdjęciem. Przedstawiało uśmiechniętą od ucha
do ucha kobietę w młodym wieku, obejmowaną z czułością przez bruneta w
kwadratowych okularach. Każdy, kto choć raz go widział, rozpoznałby w nim
mojego tatę. Starzenie wydawało się go dotykać w najmniejszym do przyjęcia
stopniu, chociaż zawsze miał w swym wyglądzie coś dojrzałego i dorosłego. Fotografia
pochodziła z czasów studenckich, kiedy to moi rodzice przeżywali prawdopodobnie
najpiękniejszy okres swojego życia. Widać to było na ich twarzach, gdy tak
promiennie patrzyli na mnie przez pryzmat papieru. Często studiowałam każdy cal
tego zdjęcia. Przede wszystkim jednak poświęcałam się jego lewej stronie. Z
racji tego, że nie potrafiłam przywołać w swej pamięci obrazu mamy, musiałam go
w sobie na nowo kreować. Już w wieku pięciu lat doskonale wiedziałam, że w
obecności taty zawsze unosiła kąciki ust do góry, a na jej policzkach
powstawały przy tym dwa urocze wgłębienia. Odnotowałam również mały pieprzyk
tuż nad górną wargą oraz błyszczącą zieleń tęczówek, która śmiesznie
kontrastowała z rudymi włosami, takimi samymi, jak moje własne.
Nie chciałam
się zastanawiać, jak poradziłabym sobie w zaistniałej sytuacji, gdyby Hermione
Weyforth nadal żyła. Dziewczynki dorastające bez mamusi zawsze ją idealizują.
Wydaje im się, że gdyby przy nich była, ich życie byłoby o wiele lepsze, że z
pewnością zawsze wiedziałaby, co powiedzieć, jak się zachować i zawsze by je
zrozumiała. Nie chciałam taka być. Nie miałam pojęcia, jaka była, i tylko po
tym skrawku wspomnień taty mogłam zdobyć jakiekolwiek jej wyobrażenie. To nijak
nie miało się do tego, aby kogoś znać. Nie mogłam więc przypuszczać, iż jej nie
bałabym się wyznać prawdy.
- Melody, bo nie zdążysz – zawołał tata gdzieś z głębi
mieszkania.
- Idę! – odkrzyknęłam od razu, domyślając się, że jeśli tego
nie zrobię, to zaraz znów zjawi się w progu.
Z niechęcią
zeskoczyłam z łóżka, ignorując obecność drabinki. Na szczęście mogłam sobie na
to pozwolić dzięki niewielkiej odległości pomiędzy nim, a podłogą. Skierowałam
się ku kuchni, domyślając się, że czeka tam na mnie śniadanie. Nie pomyliłam
się, na stole już czekał talerz z grzankami, jajecznicą oraz nadal skwierczącym
bekonem. Dopiero wówczas uświadomiłam sobie, jak bardzo byłam głodna. Z nagłym
ożywieniem usiadłam na krześle i zabrałam się za konsumowanie posiłku. Przy
okazji zauważyłam zadowoloną minę taty, który jednak starał się ją ukryć.
- Co słychać u Lou? –
zapytał, zajmując miejsce naprzeciwko mnie.
Przerwałam
jedzenie, przez chwilę przyswajając jego pytanie.
- W porządku –
odparłam w końcu. – Z chłopakami dostał się do X Factora – dodałam, po czym
zdziwiłam się, słysząc nutę dumy w moim głosie.
- Wszyscy? – zapytał
zaskoczony, lecz na jego twarzy ujrzałam uznanie.
- Tak, ale nie mogę
powiedzieć szczegółów.
Obdarzył
mnie zdziwionym spojrzeniem, lecz po moim braku reakcji zignorował to i
poczekał spokojnie, aż w końcu dokończę śniadanie i odsunę od siebie pusty
talerz. W kontakcie z blatem stołu zapiszczał głośno, co podrażniło moje uszy.
- Proszę cię, Melody,
pospiesz się.
- Dobra, dobra.
Ian nadal
spał, choć kiedy przechodziłam obok jego pokoju, usłyszałam jego kaszel. Londyńska
pogoda bynajmniej nie oddziaływała dobrze na jego organizm. Chorował przy
każdej okazji. Wystarczyło, że deszcz się rozpadał, a on nie miał kaptura w
kurtce, by już następnego dnia tata wiózł go do znajomego pediatry. Przez
chwilę przemknęła mi przez umysł myśl, że powinnam wziąć jakieś dodatkowe
witaminy, bo w razie zarażenia się grypą również musiałabym go odwiedzić, a
strach myśleć, co mógłby odkryć. Szybko jednak odgoniłam je od siebie, jeszcze
raz wspominając poprzedni wieczór.
Śmiać mi
się chciało. Przecież to było tak niedorzeczne i totalnie zakręcone, że piątka
chłopaków potrafiła z taką łatwą przywrócić mnie do życia. To, co działo się
wcześniej, mogłam nazwać co najwyżej egzystowaniem. Lecz każda najpiękniejsza
chwila w końcu dobiega końca i wówczas nachodzi nas dodatkowo żal. Ogromny żal,
że to nie mogła trwać wiecznie. Mnie na razie nie dotykał, umiałam tylko
zastanawiać się, kiedy znów ich zobaczę. A nóż, gdy będę schodziła po klatce
schodowej, natknę się na któregoś z nich i zamienię kilka słów? Może Louis
rzuci jakiś krótki tekst, z którego będę chichotała aż do wieczoru? A może to
będzie Niall i poczęstuje mnie jakimś wyszukanym smakołykiem? Byłam pewna, że
jest znawcą tej kategorii pożywienia, której ja nawet nie znałam.
Przebrałam
się w ekspresowym tempie, choć nie byłam pewna, czy aby na pewno czerwone
dżinsy pasują do granatowo-białej bluzki bez ramion. Zlekceważyłam to, nadal
będąc pod wrażeniem, że w ogóle zdecydowałam się na jakieś porządne ciuchy.
Starałam się nie myśleć o celu swych przygotowań. Perspektywa spotkania swoich
dawnych znajomych naprawdę mnie przerażała, dlatego próbowałam się skupić nawet
na najdrobniejszych czynnościach, takich jak wyprostowanie włosów czy
nałożeniem na rzęsy cienkiej warstwy tuszu.
- Poczekam na ciebie
w samochodzie – powiedział tata, a już po chwili usłyszałam trzask drzwi
frontowych.
Po raz
ostatni zerknęłam w swoje lustrzane odbicie. Zamiast planowanej sekundy,
poświęciłam temu kilka minut. Wpatrywałam się w swój pusty wzrok oraz nadal widoczne
szare obwódki pod oczami. Dlaczego nikt nie zwracał na nie uwagi? Były widoczne
niczym wielkie czerwone pryszcze na jasnej skórze. Pożałowałam nieprzespanych
nocy i wypłakanych łez, o których teraz próbowała wykrzyczeć całemu światu moja
twarz. Być może niepotrzebnie się aż tak załamywałam, być może ze wszystkiego
jest jakieś wyjście. Nie zawsze jest ono widoczne od samego początku, a ja
nadal miałam ponad siedem miesięcy na jego odnalezienie. W gardle znów poczułam
niemiłą gulę, kiedy tylko pomyślałam o dziecku. Bezskutecznie próbowałam jakoś
odczuć jego obecność w swym ciele. W końcu nawet uśmiechnęłam się do własnej
głupoty i spuściłam wzrok z zakrytego brzucha, by w końcu pójść do pokoju oraz
wpakować kilka książek do torby. Jej również przyjrzałam się dokładniej.
Jeszcze
niecałe dwa miesiące wcześniej darzyłam ją wręcz uwielbieniem. Wydawała się
wręcz idealna do stylu Melody Weyforth - przyjaciółki najpopularniejszej
dziewczyny w szkole, a także powszechnie lubianej nastolatki. Czy byłam wtedy
sobą? Nie byłam pewna, czy bardziej byłam nią wtedy, czy może po tych
wszystkich przejściach. Ludzie się zmieniają pod wpływem ciężkich przeżyć.
Wiedziałam, że dotyczyło to również mnie. Mimo to nie byłam jeszcze pewna, na
czym ta zmiana dokładnie polegała.
- No to powodzenia –
odezwał się tata, przerywając tym samym panującą przez całą drogę ciszę i
odrywając moją uwagę od wszechobecnych nastolatków za oknem. Ich obecność na
każdym skrawku otaczającego mnie krajobrazu szkolnego placu wyjątkowo mnie
przytłaczała, a zranione przez napotkaną piętnaście minut wcześniej pustkę na
klatce schodowej nadzieje tylko wzmacniały to nieprzyjemne uczucie.
- Dzięki – rzuciłam,
co wyszło z lekka ironicznie, choć przecież wcale nie miałam takiego zamiaru.
- Załatwię ci jakieś
usprawiedliwienie za tamte dni – dodał niepewnym głosem, wpatrując się we mnie
wyczekująco. Również obdarzyłam go spojrzeniem, tym razem wyraźnie zdumiona, i
uśmiechnęłam się z wdzięcznością.
- Dzięki, tato. – Po
raz pierwszy od kilku lat pocałowałam go w policzek przed wyjściem z samochodu.
Na szczęście nijak tego nie skomentował, lecz ja jakoś nie wierzyłam, że po
prostu mi to wszystko od tak odpuści.
Wbity w
ziemię wzrok pierwszy raz był powodem wstydu i strachu. Zdarzało mi się to
jedynie w momentach dziwnych przemyśleń, co równa się z określeniem ,,bardzo
rzadko”, bo przecież Melody Weyforth zawsze powinna chodzić z wysoko
podniesioną głową, nawet jeśli została zraniona przez swojego chłopaka i miała
ochotę wykastrować go na drugi koniec półkuli ziemskiej, byle tylko przestać
pięć razy w tygodniu oglądać tę jego idealną twarzyczkę. Cóż za ironia losu, że
teraz, wbiegłszy przez drzwi do głównego holu i stając przed szafką, na której
wciąż tkwiły literki układające moje imię, dałabym wszystko, by znów znalazł
się obok mnie. Tym razem jednak myślałam o nim jako o przyjacielu, chociaż nie
byłam przekonana, czy taki układ w ogóle był jeszcze możliwy.
- MELODY! – ryknął
ktoś tuż nad moim uchem, kiedy w końcu udało mi się przypomnieć kod do zamka i
zdołałam otworzyć drzwiczki, by za chwilę oberwać nimi prosto w skroń.
- Cholera jasna! –
wydarłam się tym samym tonem, masując dłonią głowę, którą przeszył ból.
Jednocześnie odwróciłam się do tyłu, chcąc wygarnąć komuś za tak dziecinne
zachowanie i wyładować na nim wszystkie
skrajne emocje. Powstały w ciągu dwóch sekund plan zniknął z moich myśli niczym
ciasto czekoladowe taty z talerza Iana, gdy tylko ujrzałam przed sobą
uśmiechniętą od ucha do ucha twarz Louisa. – Lou?
- No hej, mała –
rzekł kokieteryjnie, opierając się łokciem o jedną z wielu takich samych,
zaniedbanych szafek, a jego mina zamieniła się w oblicze godne niezdarnego
casanovy.
Bez
zastanowienia rzuciłam się na niego i przytuliłam do siebie mocno, a po
policzkach zaczęła mi spływać słona ciecz. Ściskałam go tak mocno, jak tylko
potrafiłam, przez co zaczął się śmiać, poklepując mnie po plecach.
- No co ty, płaczesz?
– W końcu go puściłam i otarłam łzy, chcąc jak najprędzej przywrócić na jego
oblicze ten rozradowany wyraz.
- Tak jakoś,
przepraszam. – Uniosłam kąciki ust do góry, nadal wycierając się rękawem
płaszcza. – Co ty tutaj robisz?
-
Liam-święty-człowiek wydał rodzicom, że X Factor wcale nas ze szkoły nie
zwalnia. A mogło być tak pięknie!
Zaśmiałam
się głośno. Zaczął mi opowiadać, jak sam wrobił mamę i tatę w tę historyjkę, a
ja w międzyczasie przepakowałam torbę oraz powiesiłam odzienie wierzchnie na
plastikowym wieszaku. Słuchałam go tylko jednym uchem i wcale nie mam na myśli
faktu, że byłam do niego odwrócona profilem. Skoro Prawdomówny Payne się
wygadał, to i on musiał przyjść.
- Uwierzyła bez
zająknięcia, zresztą nie powinnaś się dziwić. Mój dar przekonywania to
majstersztyk. – Tomlinson wypolerował pięść o koszulkę, po czym dmuchnął w nią,
niczym w najcenniejsze narzędzie zbrodni.
- Jesteś szalony –
skomentowałam krótko, pragnąc słuchać jego głosu jak najdłużej i totalnie
zapominając o wszystkim, co przerażało mnie w tym budynku. Ruszyliśmy wzdłuż
korytarza.
- Jestem po prostu
Louis Tomlinson, to nic wielkiego.
- Co masz, Louisie
Tomlinsonie?
- Uhm.. Muszę zapytać
Liama – stwierdził po krótkim namyśle. W jego dłoni znikąd pojawił się telefon,
na którym zaczął coś pisać.
- Macie ten sam plan?
- Nie, on po prostu
pamięta mój – odparł zapatrzony w ekran. – I Zayna też.
- Taki wasz tatuś,
tak? Miło – stwierdziłam, zaraz parskając śmiechem.
Pozwoliłam
mu się skupić na pisanej wiadomości, najwyraźniej miał mu coś więcej do
powiedzenia niż tylko zapytanie o plan lekcji. Zwróciłam oczy na róg przy
damskiej toalecie, gdzie często zwykłam stać z dziewczynami. Nie mogłam się
mylić – Annie opierała się o ścianę, gaworząc wesoło z kilkoma
drugoklasistkami, a jej czarne włosy wydawały się co najmniej o piętnaście
centymetrów dłuższe. Chyba ktoś jej sprezentował dopinki, pomyślałam. Po
kolejnych kilku sekundach przyglądania się zbiorowisku zauważyłam również
Destiny. Stała tam, słuchając wszystkiego jakby z dystansem. Wydawała się
zamyślona, co dodawało jej tylko uroku w jasnym zestawie ubrań.
- Francais – powiedział
Louis z francuskim akcentem. Zapatrzona w jeden punkt, przestraszyłam się jego
głosu po raz kolejny tego dnia. Ponownie również wywołałam u niego napad
śmiechu, który spowodował mój podskok. – Melody Weyforth, strachliwa jak
zawsze.
- Taaa.. Mam historię,
to na drugim końcu piętra, więc…
- Do zobaczenia, Melly. – Pocałował mnie w
policzek na pożegnanie i mogłam już tylko oglądać jego gnające na górę plecy. I
tyłek. Louis miał niewiarygodnie perfekcyjny, męski tyłek.
Przyłapałam
się na śmiechu, więc szybko się opanowałam, nie chcąc zwracać na siebie
większej uwagi. Również ruszyłam po stopniach, o wiele wolniej niż chłopak. Nie
miałam pojęcia, czy mój powrót jest jakąś wielką szkolną sensacją, jakoś
wolałam nie wiedzieć. Dlatego w sali profesor Downes zajęłam środkowe miejsce
pod ścianą. Miałam ochotę na uchylone okno i ciepło nikłych już promieni słońca
na skórze, aczkolwiek wszystkie ławki po tej stronie pomieszczenia zostały już
zajęte.
- Cześć, Melody –
wymówił jakiś dziewczęcy głos. To Carly Rosaling siedziała tuż za mną i
uśmiechała się do mnie, uwydatniając przy tym pyzate policzki.
- Hej, Carly. Jak się
masz?
- Po staremu –
stwierdziła, wzruszając ramionami. – Podobno byłaś w ośrodku leczniczym, to
prawda?
- Nie, no co ty –
zaprzeczyłam. Po chwili zaczęło do mnie docierać, że powinnam była ustalić z
ojcem jakąś jednolitą wersję wydarzeń, więc szybko zmieniłam temat. – Działo
się coś ciekawego pod moją nieobecność?
- Zdecydowanie za
dużo jak na czterdzieści sekund przed dzwonkiem – stwierdziła, dodatkowo
kiwając śmiesznie głową, by upewnić mnie w tych słowach.
- Mogłybyśmy zjeść
razem lunch, ale nie chcę cię narażać na wściekłość królowej. – Pod koniec
zdania wzniosłam wymownie oczy ku niebu, wywołując u niej chichot.
- Królowa i tak mnie
olała, więc widzimy się na stołówce. – Zdążyła mi jeszcze tylko puścić oczko,
zanim do klasy wparowała nauczycielka. Jak zwykle zdyszana, musiała chwilę
kartkować kartki w dzienniku, żeby jej oddech w końcu wrócił do normy. Zapewne
ponownie się spóźniła i musiała pokonać drogę z auta biegiem, czemu z pewnością
nie pomogły buty na jedenastocentymetrowym obcasie. Ten fakt jednak trzeba jej
było wybaczyć, bo przy tak niskim wzroście, raczej nie mogłaby bez nich liczyć
na jakikolwiek szacunek od uczniów, choćby udawany.
Aż tak wiele się nie zmieniło,
pomyślałam, patrząc z zaciekawieniem na profesorkę.
Carly dotrzymała swojej obietnicy. Po
trzeciej godzinie lekcyjnej spotkałyśmy się przy jednym z okrągłych stolików w
jadalni. Wydawała się tak samo radosna i pogodna, jak dwa miesiące wcześniej,
kiedy Annie pozwoliła jej się przysiąść do naszego grona, bo załatwiła jej
bilety na koncert ulubionego zespołu. To było wiadome od samego początku, że ta
transakcja miała tylko jedną stronę. Po dwóch dniach biedna Carly Rosaling,
której nikt nie ostrzegł, została wyrzucona z próbnego stażu na koleżankę Annie
Sturnborn. Czarnowłosa dziewczyna nie była pierwszą, której się to przydarzyło.
Intrygującą sprawą był fakt, iż nikt nie krytykował za takie zachowanie ani
Ann, ani jej elity.
Wydawać by się jednak mogło, że z córką
Rosalingów powinno pójść trochę inaczej. Ktokolwiek oglądał jakiś amerykański
film o tematyce licealnej wiedział, że trzeba mieć pieniądze, aby być kimś. A
Carly miała pieniądze, wręcz mnóstwo pieniędzy, którymi mogła szastać na prawo
i lewo, a i tak mogłaby spokojnie dożyć starości bez zbytniego przemęczania
mózgu lub rąk. Tutaj tkwił jedyny plus w charakterze naszej kochanej królowej -
nie interesowało jej konto bankowe swych podwładnych. Sama nie należała do
najwyższej klasy i chyba nawet ja, z niewiele ponad średnim poziomem
finansowym, mogłam sobie pozwolić na więcej. Jej ojciec od lat pracował w
fabryce porcelany na obrzeżach miasta, mama natomiast była sprzedawczynią w
osiedlowym sklepie spożywczym. Była jedynaczką, więc to poprawiało nieco
sytuację, aczkolwiek nigdy się u niej nie przelewało. Dlatego każdego roku z
wytchnieniem oczekiwała świąt bożonarodzeniowych. Równały się bowiem one z
przyjazdem ciotki Sophian. Sophian mieszkała w Bostonie i pracowała w redakcji
jakiegoś amerykańskiego pisma o modzie. Zawsze pod choinkę wkładała jej nie tylko
sporą sumkę dolarów, lecz jeszcze pudło najnowszych krzyków mody prosto z
Ameryki. Być może dzięki niej, ale Annie miała doskonałe wyczucie stylu. Tak
jak dobrzy kucharze potrafią z dwóch produktów znajdujących się w lodówce
przyrządzić przepyszne danie, tak ona umiała tak dobierać te same ubrania w
zupełnie inne zestawy, że wyglądało to tak, jakby miała w szafie całą kolekcję
jednej z sieciówek. To wcale nie tak, że nie musiała co najmniej co drugi
tydzień chodzić na zakupy i wracać z nich z co najmniej jedną, wypełnioną po
brzegi torbą. Pan Sturnborn, obdarzony jedną jedyną córką, starał się zrobić
wszystko, by ją uszczęśliwić.
- Nie wierzę w te
ploty na twój temat, które krążą po szkole - oświadczyła Carly na wstępie,
stawiając tacę z hamburgerem i papierową miseczką z ketchupem na blacie.
- O, jednak o mnie
pamiętają. - Zaśmiałam się gorzko. - Co tym razem? Trafiłam do poprawczaka czy
zamknęli mnie w zakładzie psychiatrycznym?
Śmiech brunetki na chwilę zadźwięczał
mi w uszach.
- Nie - odparła nieco
ciszej i speszona spuściła głowę , by zająć się doprawieniem swego dania. -
Wyjechałaś do Ameryki, żeby usunąć ciążę.
Zaczęła się śmiać serdecznie z
charakterystyczną chrypką, a ja po sekundzie zaskoczenia dołączyłam do niej,
chociaż wcale nie miałam na to ochoty. Poczułam palący ogień w gardle,
rozglądając się z przerażeniem dookoła.
Czy to możliwe, aby Annie coś wiedziała? Może oni wszystko wiedzą, może
wiedzieli już od tej diabelnej dyskoteki i tylko ja sobie z tego nie zdawałam
sprawy?
- Po co miałabym usuwać dziecko Jonasa? - zapytałam
retorycznie, wpadając na to w ostatniej chwili. Skoro już oficjalnie mam być
ciąży, to na pewno nie przez przypadkowy seks na imprezie.
- To totalnie
nielogiczne - skomentowała.
- Właśnie.. - Znów
przejrzałam obecnych w sali nastolatków. W kącie po prawej stronie dostrzegłam
Liama i Zayna otoczonych grupką znajomych. Zrelaksowani wesoło rozmawiali z
przyjaciółmi, co jakiś czas wkładając do ust po kilka frytek. Akurat, kiedy
przypatrywałam im się z uwagą, na horyzoncie pojawił się Tomlinson z zawieszoną
niedbale na ramieniu torbą. Rozczochrał dłonią włosy blondyna, po czym usiadł
pomiędzy Jamie i Samanthą Fox - bliźniaczkami z klasy maturalnej.
W tym momencie karta, stanowiąca
podstawę budowanego od poprzedniego wieczoru domku sensu życia, wysunęła się, a
cała konstrukcja runęła zupełnie cichutko, odsłaniając ból i tęsknotę. Tęsknotę
za dawnymi czasami. Przecież ci chłopcy mieli swoje życie, nie mogłam się w nie
wpieprzać tylko dlatego, że zaprzepaściłam własne.
- Wszystko w
porządku? - zapytała Carly, wpierw zerknąwszy w tę samą stronę, w którą gapiłam
się bezcelowo.
- Tak, tak, pewnie. -
Odwróciłam głowę, otwierając przy tym butelkę z sokiem pomarańczowym.
- Wyglądasz kiepsko.
Na pewno wszystko okay?
- Tak. - Uniosłam kąciki ust do góry, jednak ona nadal nie
wyglądała na przekonaną. Odpuściłam więc, wypijając sporą część napoju.
Zapytałam jeszcze o jej brata, po czym mogłam w spokoju siedzieć i słuchać jej
monologu, co jakiś czas wstawiając pojedyncze partykuły na znak, że dokładnie
śledzę jej wywód.
Następne lekcje przeżyłam bez większego
entuzjazmu, choć to bardzo delikatne określenie w tym przypadku. Ani polski,
ani fizyka nie należały do moich ulubionych przedmiotów, a dzikie hałasy rozbrykanej
świty Annie na tyłach klas przed rozpoczęciem lekcji wcale nie umilały tych
cierpień. Nawet profesorki nie omieszkały wypomnieć moich potężnych zaległości.
W dodatku cały czas próbowałam odepchnąć od siebie myśli o swojej samotności i
beznadziejności. Dopiero na wfie udało mi się tego w pełni dokonać. Wbrew swym
obawom, czy powinnam w ogóle ćwiczyć w obecnym stanie, przebrałam się we
wspólnej szatni w krótkie szorty i podkoszulek. Zwykle zajmowałam z koleżankami
oddzielną przebieralnię - zawdzięczałyśmy to Kim, której wujek był wuefistą.
Dlatego przycupnęłam w kącie, nie chcąc wchodzić w drogę pozostałym dziewczynom.
Po związaniu włosów miałam jeszcze
czas, by usiąść na ławce i trochę im się przyjrzeć. Znałam je wszystkie. Znałam
od ponad roku, a jednak, patrząc jak przekomarzają się i śmieją, wyrywając
sobie z rąk części stroju, zrozumiałam, że nie wiedziałam o nich kompletnie
nic. Rosie Pulice właśnie psiknęła niechcący Dianie Krassney dezodorantem
prosto w otwarte usta, celując najprawdopodobniej w jej granatową koszulkę.
- Przynajmniej już nie będziesz podjadała moich miętówek -
powiedziała Wandy Tringale. Wszystkie wybuchły gromkim śmiechem, łącznie z
pokrzywdzoną. Nawet ja się mimowolnie uśmiechnęłam.
Najpierw rozważałam to, jak bardzo
ślepe są dzieciaki uważające się za zasługujące na więcej - dokładnie takie jak
ja. Potem już tylko zazdrościłam tym
roześmianym nastolatkom. Miały przed sobą wspaniałą przyszłość, podczas gdy
moja wydawała się wielką, ciemną dziurą.
- Melody, możemy
pogadać? – Destiny podeszła do mnie przy wejściu do sali gimnastycznej, gdzie
czekałam z anielską cierpliwością na nauczyciela. Zlustrowałam ze zdziwieniem
jej twarz, na której dostrzegłam niezręczność.
- Pójdziemy do kabiny
łazienkowej, żeby Annie nie widziała?
- Myślałam o
kanciapie woźnego, ale może i twój pomysł jest lepszy. – Najwyraźniej
zamiarowała żartem rozluźnić atmosferę. Nie wyszło jej, więc przeszła do
konkretów, mówiąc trochę ściszonym głosem. Musiałam wytężyć słuch, żeby słyszeć
jej słowa, bo dookoła panował gwar rozmów reszty naszej grupy. – Wiem, że cię
zawiodłam i przepraszam, ale przecież wiesz, jak…
- Wiem, jaka jest
Annie i że zniszczyłaby twoje dobre imię identycznie, jak zbezcześciła moje –
dokończyłam za nią znudzonym głosem. – Może dla odmiany trafiłabyś do slumsów,
skoro historia z usuwaniem ciąży już jest wykorzystana.
- Melody, to nie
tak..
- Jesteś taka sama
jak ona. Usilnie próbujesz sobie wmówić, że tak nie jest, ale najwyższy czas,
aby ktoś powiedział ci prawdę: oprócz puszczania się, niczym nie różnisz się od
Annie Sturnborn – syknęłam, po czym od jej wybałuszonych oczu i własnego
szczękościsku uwolnił mnie pan Blunt – człowiek z najpopularniejszym nazwiskiem
w całej szkole.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz