„..kiedy człowiek pierwszy raz się zakochuje, jego życie nieodwracalnie się zmienia i choćby nie wiedzieć jak się próbowało, to uczucie nigdy nie zniknie.” - Nicholas Sparks „Pamiętnik”

środa, 8 stycznia 2014

Rozdział 2

Pojedyncze promienie słońca wkradły się przez cienką zasłonę do mojego pokoju, tańcząc po różnobarwnej pościeli. Jako że tak trywialne rzeczy jak jasność jeszcze nigdy nie zdołały mnie przebudzić, dopiero po usłyszeniu głośnej melodii budzika, stojącego na szafce wiszącej nad łóżkiem, otworzyłam oczy, aby wyłączyć go i tym samym skrócić męki słuchania owego hałasu.
Przypominając sobie poprzedni wieczór spędzony w towarzystwie Josepha, uśmiechnęłam się mimowolnie do siebie, czując, że przede mną kolejny dobry dzień. Przecież nie mogło być inaczej. W tym mniemaniu upewnił mnie dźwięk przychodzącego smsa, oczywiście od bruneta. Życzył mi udanego powrotu w progi liceum.
Odetchnęłam głęboko na myśl o nadchodzącym roku szkolnym. Akurat szłam do drugiej klasy, co wcale mnie nie pocieszało. Wolałam już znieść ciężar matury, niżeli znosić towarzystwo większości obecnych tam osób przez całe dwadzieścia miesięcy. Niemniej jednak pocieszałam się myślą, iż mam Joe. To on był powodem, dla którego co rano wstawałam, jadłam, dbałam o siebie, żyłam. Podniósł mnie z największych problemów, jakie przeżyłam. Prawdopodobnie w ciągu całego życia nie potrafiłabym mu dostatecznie podziękować. Lecz jemu wystarczała moja miłość. Tak głębokie, acz kruche uczucie, jakie połączyło nasze serca. Jego – nietknięte, czyste oraz moje – połamane na tysiące drobnych kawałków, zeszmaciałe.
Wiedziałam, że z nim dam radę pokonać wszystko.
Odgarnęłam na bok kołdrę, zakładając za uszy przeszkadzający kosmyk włosów. Zeszłam na dół po drabince, od razu zmierzając do szafy, z której wyciągnęłam elegancką czarną spódnicę z szelkami, a do tego dobrałam śnieżnobiałą koszulkę. Wszystko to, razem z wyjętymi z szuflady rajstopami, zabrałam do łazienki.
Było to małe, kwadratowe pomieszczenie zaraz obok mojego pokoju. Całe wykafelkowane i obłożone w niektórych miejscach drewnianymi płytami, zawierało ubikację, prysznic, małą wannę oraz umywalkę pod obszernym lustrem.
Wykonałam poranne czynności, dbając o schludność wyglądu. Kiedy uczesałam niesforne włosy, związując je w ciasnego kucyka, wróciłam do sypialni, gdzie nałożyłam na siebie dwa idealnie do siebie pasujące wisiorki. Następnie poszłam prosto do kuchni, gdzie reszta rodziny już zajadała smakowicie wyglądające naleśniki polane syropem czekoladowym. Uśmiechnęłam się do nich promiennie, zabierając z niewielkiego koszyka leżącego na barku pojedyncze jabłko.
 - Nie zjesz nic? – zapytał zatroskany tata, przełknąwszy dość spory kęs śniadania.
Pokazałam mu jedynie trzymany w ręce owoc, wchodząc do salonu. Stamtąd przeszłam do holu, gdzie z niskiej szafki wydobyłam czarne pantofle na lekkim obcasie. Wskoczyłam jeszcze do pokoju po skórzaną torbę, po czym byłam gotowa do wyjścia.
 - Wrócę wieczorem, po akademii idę z Joe na obiad – zawołałam, otwierając drewniane drzwi.
 - Uważaj na siebie. – Usłyszałam w odpowiedzi, kiedy byłam już na klatce schodowej.
Zbiegłam szybko po schodach, czując jedynie przepełniające mnie szczęście. Nie zrażało mnie półtora kilometra samotnego spaceru tuż pod szkołę im. Elżbiety I. Zaraz po wydostaniu się z wieżowca na betonowy chodnik, gdzie przywitał mnie od razu chłodny podmuch wiatru, wyjęłam z torby komórkę, postanawiając skontaktować się z Jonasem. Bez obaw wybrałam jego numer, oczekując aż odbierze. Zrobił to już po dwóch sygnałach.
 - Jak się miewa panna Weyforth? – rzekł na wstępie, na co zaśmiałam się cicho.
 - Jest pełna energii i gotowa na rozpoczęcie nowego roku szkolnego – wyrecytowałam, choć tak naprawdę wcale nie miałam pewności co do drugiej części zdania. – A pan Joseph Adam Jonas?
 - Pan Joe właśnie jedzie na spotkanie z pewną angielską wytwórnią płytową, choć wciąż intensywnie myśli o zbliżającym się obiedzie z panną Weyforth.
 - Jesteś niemożliwy – stwierdziłam.
 - I za to mnie kochasz – wtrącił z pewnością.
 - Tak, a przede wszystkim za tą skromność – mruknęłam z ironią.
 - Słyszałem! – Wypomniał mi.
Tak rozmawiając, kroczyłam na wpół wypełnionymi ulicami Londynu, a ludzie co rusz przyglądali się mojej roześmianej twarzy. Przecież wcale mnie nie znali, a również wydawało im się to jakimś specjalnym zjawiskiem. Może to we mnie się coś zmieniło? Nie byłam już tą dziewczyną, która wracając ze szkoły do domu, spuszczała głowę, słuchając przez słuchawki najgorszych smętów z całej muzycznej branży. W tym momencie patrzyłam prosto przed siebie, nie bojąc się świata. Ogarniała mnie pewność siebie, cały smutek oraz ból wyparował jakiś miesiąc wcześniej.
Kiedy wreszcie stanęłam przed celem swej wędrówki, przystanęłam na chwilę przy żelaznej bramie, przyglądając się ceglanemu budynkowi z daleka. Schody prowadzące do szklanych, dwuskrzydłowych drzwi wejściowych zostały już oblężone przez trzecioklasistów, a ogrody po obu stronach wyłożonej kostki promieniowały różnobarwnymi roślinami.
Schowałam komórkę, wciągając świeże powietrze przez nos. Wiedziałam, że dam radę, w końcu to wszystko, czego dawniej się bałam, już nic nie znaczyło.
Wtem ktoś zawiesił się na mojej szyi, na co gwałtownie odwróciłam się do tyłu. Moim oczom ukazała się rozbawiona twarz Destiny, jednej z moich bliższych koleżanek. Jej wiecznie pofalowane blond włosy rozwiewał wiatr, a jasnoniebieskie oczy patrzyły na mnie wesoło. Szczupła niczym osa nałożyła na siebie idealnie dopasowaną spódniczkę sięgającą do połowy ud oraz specjalnie skompletowaną marynarkę o rękawach zaledwie do łokcia.
 - Musisz mi dokładnie opowiedzieć, jak było w USA – powiedziała, gestykulując żywo dłońmi.
 - Zobaczymy – odparłam, zauważając tuż za nią czarnowłosą Annie Sturnborn.
Coroczna ikona mody, zawsze idealnie wyglądająca. Lubiana oraz kochana przez większość społeczeństwa licealistów. Ja należałam do jej świty, bo przecież inaczej nie dało się nazwać wiecznie dyspozycyjnego na jej wezwanie orszaku. Choć odstawałam od pozostałej trójki, gdyż nigdy nie zżyłam się specjalnie z ,,królową’’. To raczej Destiny uważałam za kogoś bliskiego, jednak przyjaciółką nigdy jej nie nazywałam.
 - Cześć Melody – przywitała się Annie, całując mnie w policzek.
 - Hej – rzekłam.
Ruszyła przed siebie, chwilę później omijając ogromną, kamienną fontannę, dookoła której stworzono coś w rodzaju ronda. Po jego lewej stronie znajdywał się parking. Razem z Destiny podążyłyśmy jej śladami, a ja powtarzałam sobie w myślach, że za półtorej godziny znajdę się w ramionach Josepha i wszystko będzie dobrze.  Po wejściu do długiego, szerokiego korytarza, pomalowanego dookoła na brąz mieszany z żółcią, od razu skierowałam się do jednej z granatowych szafek, należącej do mnie. Odznaczała się numerem czterdzieści jeden. Otworzyłam ją niewielkim kluczykiem, zauważając, że w jej wnętrzu pozostawiłam przed wakacjami jakąś pomiętą kartkę. Wzięłam ją z zaciekawieniem do ręki, rozkładając ostrożnie. Odczytałam słowa, zaraz mimowolnie gnąc ją z powrotem. Tym razem jednak postanowiłam podrzeć ją na strzępy oraz wyrzucić do kosza.
 - Wszystko w porządku? – spytała Destiny, kiedy odwróciłam się z dumą od pojemnika na śmieci.
 - Oczywiście – stwierdziłam, przywracając na twarz uśmiech.
Bo choć odnalazłam miłość w kimś zupełnie innym, widok jego imienia oraz nazwiska wciąż wywoływał u mnie dość specyficzne zachowania. Sama tego nie rozumiałam, tłumaczyłam to sobie trudną przeszłością z nim związaną. Niestety, nawet jeśli jesteśmy w stanie odbudować się wewnętrznie, nie zapomnimy wszystkiego jak za machnięciem magicznej różdżki.
Przy potężnych schodach skręciłyśmy, wchodząc do wielkiej auli, na co dzień służącej jako miejsce przedstawień oraz prób kółka teatralnego. Kilkanaście rzędów czerwonych foteli rozciągało się aż do wysokiej sceny, gdzie krzątała się już pulchna pani Wright, stanowiąca pieczę nad wszelkimi uroczystościami szkolnymi, jednocześnie nauczycielka sztuki.
Wzrokiem odszukałyśmy siedzącą gdzieś w środku Annie, następnie przepychając się do niej przez tłum nastolatków, próbujących znaleźć odpowiednią ilość miejsc na całą swoją paczkę.
 - Gdzie wy się podziewałyście? – zapytała brunetka, odgarniając wdzięcznym ruchem ręki włosy z ramion.
 - Chciałam włożyć torbę do szafki – odrzekłam zgodnie z prawdą, siadając obok Destiny.
 - Więc dlaczego wciąż masz ją ze sobą? – Zdziwiła się Sturnborn, unosząc brwi.
Poczułam jak moje policzki się czerwienią, piekąc. Z tego wszystkiego całkiem wyleciała mi ta sprawa z głowy.
 - Czepiasz się – mruknęłam zmieszana, odwracając głowę w stronę przejścia.
Wtem zobaczyłam jak przez drzwi wchodzi trójka chłopaków. Dwaj z nich byli przedstawicielami mojego rocznika, trzeci rok starszego. Serce zabiło dwa razy mocniej, zimny dreszcz przeszedł moje ciało na wskroś.
            Najstarszy – Louis Tomlinson – wiecznie uśmiechnięty szatyn, uchodzący w tej grupie za duszę towarzystwa. Swoim zwariowanym humorem potrafił zarazić nawet największych gburów. Dla mnie natomiast był przyjacielem z dzieciństwa, mieszkającym zaledwie dwa piętra niżej.
            Zayn Malik, krótko obcięty, przystojny brunet o dużych brązowych oczach, tak często podziwianych przez płeć żeńską. W połączeniu z idealnym ciałem tworzył obrazek jednego z najprzystojniejszych chłopaków w szkole.
            Wreszcie kroczący dumnie na samym przedzie Liam Payne. Niezmiernie urodziwy z nieco zapuszczonymi blond włosami, opadającymi co jakiś czas na jego czoło i uroczo zaokrąglonymi policzkami. Z szerokim uśmiechem na ustach nie przejmował się opiniami innych o własnej osobie. Nade wszystką cenił kumpli, co niestety nie robiło z niego ideału. Lecz o tym przekonałam się dotychczas jedynie ja.
Szybko odwróciłam wzrok, wbijając go w osobę łysawego dyrektora Cramps’a z wystającym brzuchem spod przyciasnej marynarki garnituru.
 - Kiedy ten człowiek zacznie kupować ubrania we właściwym rozmiarze? – mruknęła pod nosem Destiny, co od razu przywróciło mi nastrój.
Roześmiałam się, przypominając sobie o nadchodzącym spotkaniu z Josephem.


Po godzinnym przemówieniu nareszcie mogliśmy opuścić salę, aby udać się do sekretariatu po osobiste plany zajęć, a następnie popędzić do domu. Lub, jak w moim przypadku, na ciekawie zapowiadające się spotkanie. Razem z Destiny oraz Annie odebrałyśmy zapisane tabelki, zaraz porównując je między sobą. Okazało się, że na wiele przedmiotów chodzimy wspólnie, a jeżeli nie całą trójką to przynajmniej we dwie. Jedynie na chemii zostałam zmuszona uczestniczyć bez dziewczyn. Wcale mnie to nie zmartwiło, w końcu znałam i potrafiłam się dogadać niemal z każdym w tej szkole. Dlaczego więc miałabym nie przetrwać dwóch godzin tygodniowo bez owej dwójki?
            Wyszłyśmy na podwórze, gdzie skierowałam się na wylany betonem parking, wzrokiem szukając czarnego wozu Josepha. Towarzysząca mi blondynka obdarzyła mnie zdziwionym spojrzeniem, zaraz dukając:
 - Tata po ciebie przyjechał?
 - Nie, ale jestem umówiona – wyjaśniłam, zaraz żegnając się z nimi.
            Dziewczyny stały jeszcze przez chwilę w tym samym miejscu, najwyraźniej sprawdzając, do jakiego samochodu wsiądę. Natomiast tuż przede mną znikąd wyrósł Joe, zastępując mi drogę. Uśmiechnął się zawadiacko, zza pleców wyjmując pojedynczą różę o czerwonej barwie. Uniosłam kąciki ust wysoko do góry, nie mogąc powstrzymać się przed ukazaniem szczęścia, które mnie ogarnęło.
 - Dziękuję – powiedziałam, biorąc kwiat do ręki.
            Brunet jakby nie zdając sobie sprawy z obecności setek uczniów dookoła, objął mnie lekko w talii, jednocześnie całując delikatnie w usta. Położyłam na chwilę swoje czoło na jego ramieniu, zapominając o całym otoczeniu. On jednak nie pozwolił zastygnąć mi w tej pozycji, chwytając mą rękę oraz prowadząc do lśniącego chevroleta. Zasiadłam na obitym ciemną skórą fotelu, czekając aż obejdzie pojazd, by usiąść na miejscu kierowcy.
 - Tak właściwie to skąd ty wytrzasnąłeś ten samochód? Zawsze zapominam zapytać. – Odezwałam się, podziwiając po raz kolejny podświetlane na czerwono radio oraz kontroler klimatyzacji.
 - Z salonu – rzekł, wzruszając ramionami.
            Odpalił ledwo słyszalny podczas pracy silnik, rozglądając się, czy aby na drodze do wyjazdu nie stoi żadna przeszkoda. Upewniwszy się, że nie, wcisnął gaz, wyjeżdżając zręcznie z terytorium szkolnego. W międzyczasie zdążyłam dostrzec zdezorientowane miny nastolatków, przyglądających nam się z zaintrygowaniem. Zapewne przyczyną tego wszystkiego można uznać pokaz czułości, sławę mojego towarzysza lub po prostu drogi model wozu.
 - Jakie plany mamy na dziś? – zapytałam, rozsiadając się wygodnie.
 - Tańce w wykwintnej Mirabelle. – przyznał, nie odrywając oczu od jezdni.

Skojarzyłam nazwę miejsca, gdzie przed laty tato urządził mi trzynaste urodziny, choć z perspektywy czasu wydawało się to głupotą. Tak poważna oraz elegancka restauracja nie pasowała do zgrai bądź co bądź, wciąż dzieciaków. Jednakże zafascynowana wówczas panującym tam klimatem, przyozdobionym bielą i złotem, który urzekł mnie od pierwszego wejrzenia, zakomunikowałam ojcowi, że nie zniosę sprzeciwu. Po przyjęciu damska część gości była zachwycona, uznając je za ,,takie dorosłe!’’. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz