Pojedyncze
promienie słońca wkradły się przez cienką zasłonę do mojego pokoju, tańcząc po
różnobarwnej pościeli. Jako że tak trywialne rzeczy jak jasność jeszcze nigdy
nie zdołały mnie przebudzić, dopiero po usłyszeniu głośnej melodii budzika,
stojącego na szafce wiszącej nad łóżkiem, otworzyłam oczy, aby wyłączyć go i
tym samym skrócić męki słuchania owego hałasu.
Przypominając
sobie poprzedni wieczór spędzony w towarzystwie Josepha, uśmiechnęłam się
mimowolnie do siebie, czując, że przede mną kolejny dobry dzień. Przecież nie
mogło być inaczej. W tym mniemaniu upewnił mnie dźwięk przychodzącego smsa,
oczywiście od bruneta. Życzył mi udanego powrotu w progi liceum.
Odetchnęłam głęboko na myśl o nadchodzącym
roku szkolnym. Akurat szłam do drugiej klasy, co wcale mnie nie pocieszało.
Wolałam już znieść ciężar matury, niżeli znosić towarzystwo większości obecnych
tam osób przez całe dwadzieścia miesięcy. Niemniej jednak pocieszałam się
myślą, iż mam Joe. To on był powodem, dla którego co rano wstawałam, jadłam,
dbałam o siebie, żyłam. Podniósł mnie z największych problemów, jakie
przeżyłam. Prawdopodobnie w ciągu całego życia nie potrafiłabym mu dostatecznie
podziękować. Lecz jemu wystarczała moja miłość. Tak głębokie, acz kruche
uczucie, jakie połączyło nasze serca. Jego – nietknięte, czyste oraz moje –
połamane na tysiące drobnych kawałków, zeszmaciałe.
Wiedziałam,
że z nim dam radę pokonać wszystko.
Odgarnęłam na bok kołdrę, zakładając
za uszy przeszkadzający kosmyk włosów. Zeszłam na dół po drabince, od razu zmierzając
do szafy, z której wyciągnęłam elegancką czarną spódnicę z szelkami, a do tego
dobrałam śnieżnobiałą koszulkę. Wszystko to, razem z wyjętymi z szuflady
rajstopami, zabrałam do łazienki.
Było
to małe, kwadratowe pomieszczenie zaraz obok mojego pokoju. Całe wykafelkowane
i obłożone w niektórych miejscach drewnianymi płytami, zawierało ubikację,
prysznic, małą wannę oraz umywalkę pod obszernym lustrem.
Wykonałam poranne czynności, dbając o
schludność wyglądu. Kiedy uczesałam niesforne włosy, związując je w ciasnego
kucyka, wróciłam do sypialni, gdzie nałożyłam na siebie dwa idealnie do siebie
pasujące wisiorki. Następnie poszłam prosto do kuchni, gdzie reszta rodziny już
zajadała smakowicie wyglądające naleśniki polane syropem czekoladowym. Uśmiechnęłam
się do nich promiennie, zabierając z niewielkiego koszyka leżącego na barku
pojedyncze jabłko.
- Nie zjesz nic? – zapytał zatroskany tata,
przełknąwszy dość spory kęs śniadania.
Pokazałam mu jedynie trzymany w ręce
owoc, wchodząc do salonu. Stamtąd przeszłam do holu, gdzie z niskiej szafki
wydobyłam czarne pantofle na lekkim obcasie. Wskoczyłam jeszcze do pokoju po
skórzaną torbę, po czym byłam gotowa do wyjścia.
- Wrócę wieczorem, po akademii idę z Joe na
obiad – zawołałam, otwierając drewniane drzwi.
- Uważaj na siebie. – Usłyszałam w odpowiedzi,
kiedy byłam już na klatce schodowej.
Zbiegłam szybko po schodach, czując
jedynie przepełniające mnie szczęście. Nie zrażało mnie półtora kilometra
samotnego spaceru tuż pod szkołę im. Elżbiety I. Zaraz po wydostaniu się z
wieżowca na betonowy chodnik, gdzie przywitał mnie od razu chłodny podmuch
wiatru, wyjęłam z torby komórkę, postanawiając skontaktować się z Jonasem. Bez
obaw wybrałam jego numer, oczekując aż odbierze. Zrobił to już po dwóch sygnałach.
- Jak się miewa panna Weyforth? – rzekł na
wstępie, na co zaśmiałam się cicho.
- Jest pełna energii i gotowa na rozpoczęcie
nowego roku szkolnego – wyrecytowałam, choć tak naprawdę wcale nie miałam
pewności co do drugiej części zdania. – A pan Joseph Adam Jonas?
- Pan Joe właśnie jedzie na spotkanie z pewną
angielską wytwórnią płytową, choć wciąż intensywnie myśli o zbliżającym się
obiedzie z panną Weyforth.
- Jesteś niemożliwy – stwierdziłam.
- I za to mnie kochasz – wtrącił z pewnością.
- Tak, a przede wszystkim za tą skromność –
mruknęłam z ironią.
- Słyszałem! – Wypomniał mi.
Tak rozmawiając, kroczyłam na wpół
wypełnionymi ulicami Londynu, a ludzie co rusz przyglądali się mojej
roześmianej twarzy. Przecież wcale mnie nie znali, a również wydawało im się to
jakimś specjalnym zjawiskiem. Może to we mnie się coś zmieniło? Nie byłam już
tą dziewczyną, która wracając ze szkoły do domu, spuszczała głowę, słuchając
przez słuchawki najgorszych smętów z całej muzycznej branży. W tym momencie
patrzyłam prosto przed siebie, nie bojąc się świata. Ogarniała mnie pewność
siebie, cały smutek oraz ból wyparował jakiś miesiąc wcześniej.
Kiedy wreszcie stanęłam przed celem
swej wędrówki, przystanęłam na chwilę przy żelaznej bramie, przyglądając się ceglanemu
budynkowi z daleka. Schody prowadzące do szklanych, dwuskrzydłowych drzwi
wejściowych zostały już oblężone przez trzecioklasistów, a ogrody po obu
stronach wyłożonej kostki promieniowały różnobarwnymi roślinami.
Schowałam komórkę, wciągając świeże
powietrze przez nos. Wiedziałam, że dam radę, w końcu to wszystko, czego
dawniej się bałam, już nic nie znaczyło.
Wtem ktoś zawiesił się na mojej szyi,
na co gwałtownie odwróciłam się do tyłu. Moim oczom ukazała się rozbawiona
twarz Destiny, jednej z moich bliższych koleżanek. Jej wiecznie pofalowane
blond włosy rozwiewał wiatr, a jasnoniebieskie oczy patrzyły na mnie wesoło.
Szczupła niczym osa nałożyła na siebie idealnie dopasowaną spódniczkę sięgającą
do połowy ud oraz specjalnie skompletowaną marynarkę o rękawach zaledwie do
łokcia.
- Musisz mi dokładnie opowiedzieć, jak było w
USA – powiedziała, gestykulując żywo dłońmi.
- Zobaczymy – odparłam, zauważając tuż za nią
czarnowłosą Annie Sturnborn.
Coroczna ikona mody, zawsze idealnie
wyglądająca. Lubiana oraz kochana przez większość społeczeństwa licealistów. Ja
należałam do jej świty, bo przecież inaczej nie dało się nazwać wiecznie
dyspozycyjnego na jej wezwanie orszaku. Choć odstawałam od pozostałej trójki,
gdyż nigdy nie zżyłam się specjalnie z ,,królową’’. To raczej Destiny uważałam
za kogoś bliskiego, jednak przyjaciółką nigdy jej nie nazywałam.
- Cześć Melody – przywitała się Annie, całując
mnie w policzek.
- Hej – rzekłam.
Ruszyła przed siebie, chwilę później
omijając ogromną, kamienną fontannę, dookoła której stworzono coś w rodzaju
ronda. Po jego lewej stronie znajdywał się parking. Razem z Destiny podążyłyśmy
jej śladami, a ja powtarzałam sobie w myślach, że za półtorej godziny znajdę
się w ramionach Josepha i wszystko będzie dobrze. Po wejściu do długiego, szerokiego korytarza,
pomalowanego dookoła na brąz mieszany z żółcią, od razu skierowałam się do
jednej z granatowych szafek, należącej do mnie. Odznaczała się numerem
czterdzieści jeden. Otworzyłam ją niewielkim kluczykiem, zauważając, że w jej
wnętrzu pozostawiłam przed wakacjami jakąś pomiętą kartkę. Wzięłam ją z
zaciekawieniem do ręki, rozkładając ostrożnie. Odczytałam słowa, zaraz
mimowolnie gnąc ją z powrotem. Tym razem jednak postanowiłam podrzeć ją na
strzępy oraz wyrzucić do kosza.
- Wszystko w porządku? – spytała Destiny,
kiedy odwróciłam się z dumą od pojemnika na śmieci.
- Oczywiście – stwierdziłam, przywracając na
twarz uśmiech.
Bo choć odnalazłam miłość w kimś
zupełnie innym, widok jego imienia oraz nazwiska wciąż wywoływał u mnie dość
specyficzne zachowania. Sama tego nie rozumiałam, tłumaczyłam to sobie trudną
przeszłością z nim związaną. Niestety, nawet jeśli jesteśmy w stanie odbudować
się wewnętrznie, nie zapomnimy wszystkiego jak za machnięciem magicznej
różdżki.
Przy potężnych schodach skręciłyśmy,
wchodząc do wielkiej auli, na co dzień służącej jako miejsce przedstawień oraz
prób kółka teatralnego. Kilkanaście rzędów czerwonych foteli rozciągało się aż
do wysokiej sceny, gdzie krzątała się już pulchna pani Wright, stanowiąca
pieczę nad wszelkimi uroczystościami szkolnymi, jednocześnie nauczycielka
sztuki.
Wzrokiem
odszukałyśmy siedzącą gdzieś w środku Annie, następnie przepychając się do niej
przez tłum nastolatków, próbujących znaleźć odpowiednią ilość miejsc na całą
swoją paczkę.
- Gdzie wy się podziewałyście? – zapytała
brunetka, odgarniając wdzięcznym ruchem ręki włosy z ramion.
- Chciałam włożyć torbę do szafki – odrzekłam
zgodnie z prawdą, siadając obok Destiny.
- Więc dlaczego wciąż masz ją ze sobą? – Zdziwiła
się Sturnborn, unosząc brwi.
Poczułam
jak moje policzki się czerwienią, piekąc. Z tego wszystkiego całkiem wyleciała
mi ta sprawa z głowy.
- Czepiasz się – mruknęłam zmieszana,
odwracając głowę w stronę przejścia.
Wtem zobaczyłam jak przez drzwi
wchodzi trójka chłopaków. Dwaj z nich byli przedstawicielami mojego rocznika,
trzeci rok starszego. Serce zabiło dwa razy mocniej, zimny dreszcz przeszedł
moje ciało na wskroś.
Najstarszy – Louis Tomlinson –
wiecznie uśmiechnięty szatyn, uchodzący w tej grupie za duszę towarzystwa. Swoim
zwariowanym humorem potrafił zarazić nawet największych gburów. Dla mnie
natomiast był przyjacielem z dzieciństwa, mieszkającym zaledwie dwa piętra
niżej.
Zayn
Malik, krótko obcięty, przystojny brunet o dużych brązowych oczach, tak często
podziwianych przez płeć żeńską. W połączeniu z idealnym ciałem tworzył obrazek
jednego z najprzystojniejszych chłopaków w szkole.
Wreszcie
kroczący dumnie na samym przedzie Liam Payne. Niezmiernie urodziwy z nieco
zapuszczonymi blond włosami, opadającymi co jakiś czas na jego czoło i uroczo
zaokrąglonymi policzkami. Z szerokim uśmiechem na ustach nie przejmował się
opiniami innych o własnej osobie. Nade wszystką cenił kumpli, co niestety nie
robiło z niego ideału. Lecz o tym przekonałam się dotychczas jedynie ja.
Szybko odwróciłam wzrok, wbijając go w
osobę łysawego dyrektora Cramps’a z wystającym brzuchem spod przyciasnej
marynarki garnituru.
- Kiedy ten człowiek zacznie kupować ubrania
we właściwym rozmiarze? – mruknęła pod nosem Destiny, co od razu przywróciło mi
nastrój.
Roześmiałam się, przypominając sobie o
nadchodzącym spotkaniu z Josephem.
Po godzinnym przemówieniu nareszcie
mogliśmy opuścić salę, aby udać się do sekretariatu po osobiste plany zajęć, a
następnie popędzić do domu. Lub, jak w moim przypadku, na ciekawie
zapowiadające się spotkanie. Razem z Destiny oraz Annie odebrałyśmy zapisane
tabelki, zaraz porównując je między sobą. Okazało się, że na wiele przedmiotów
chodzimy wspólnie, a jeżeli nie całą trójką to przynajmniej we dwie. Jedynie na
chemii zostałam zmuszona uczestniczyć bez dziewczyn. Wcale mnie to nie
zmartwiło, w końcu znałam i potrafiłam się dogadać niemal z każdym w tej
szkole. Dlaczego więc miałabym nie przetrwać dwóch godzin tygodniowo bez owej
dwójki?
Wyszłyśmy na podwórze, gdzie
skierowałam się na wylany betonem parking, wzrokiem szukając czarnego wozu
Josepha. Towarzysząca mi blondynka obdarzyła mnie zdziwionym spojrzeniem, zaraz
dukając:
- Tata po ciebie przyjechał?
- Nie, ale jestem umówiona – wyjaśniłam, zaraz
żegnając się z nimi.
Dziewczyny stały jeszcze przez
chwilę w tym samym miejscu, najwyraźniej sprawdzając, do jakiego samochodu
wsiądę. Natomiast tuż przede mną znikąd wyrósł Joe, zastępując mi drogę.
Uśmiechnął się zawadiacko, zza pleców wyjmując pojedynczą różę o czerwonej
barwie. Uniosłam kąciki ust wysoko do góry, nie mogąc powstrzymać się przed
ukazaniem szczęścia, które mnie ogarnęło.
- Dziękuję – powiedziałam, biorąc kwiat do
ręki.
Brunet jakby nie zdając sobie sprawy
z obecności setek uczniów dookoła, objął mnie lekko w talii, jednocześnie
całując delikatnie w usta. Położyłam na chwilę swoje czoło na jego ramieniu,
zapominając o całym otoczeniu. On jednak nie pozwolił zastygnąć mi w tej
pozycji, chwytając mą rękę oraz prowadząc do lśniącego chevroleta. Zasiadłam na
obitym ciemną skórą fotelu, czekając aż obejdzie pojazd, by usiąść na miejscu
kierowcy.
- Tak właściwie to skąd ty wytrzasnąłeś ten samochód?
Zawsze zapominam zapytać. – Odezwałam się, podziwiając po raz kolejny
podświetlane na czerwono radio oraz kontroler klimatyzacji.
- Z salonu – rzekł, wzruszając ramionami.
Odpalił ledwo słyszalny podczas
pracy silnik, rozglądając się, czy aby na drodze do wyjazdu nie stoi żadna
przeszkoda. Upewniwszy się, że nie, wcisnął gaz, wyjeżdżając zręcznie z
terytorium szkolnego. W międzyczasie zdążyłam dostrzec zdezorientowane miny
nastolatków, przyglądających nam się z zaintrygowaniem. Zapewne przyczyną tego
wszystkiego można uznać pokaz czułości, sławę mojego towarzysza lub po prostu
drogi model wozu.
- Jakie plany mamy na dziś? – zapytałam,
rozsiadając się wygodnie.
- Tańce w wykwintnej Mirabelle. – przyznał,
nie odrywając oczu od jezdni.
Skojarzyłam nazwę miejsca, gdzie przed
laty tato urządził mi trzynaste urodziny, choć z perspektywy czasu wydawało się
to głupotą. Tak poważna oraz elegancka restauracja nie pasowała do zgrai bądź
co bądź, wciąż dzieciaków. Jednakże zafascynowana wówczas panującym tam
klimatem, przyozdobionym bielą i złotem, który urzekł mnie od pierwszego
wejrzenia, zakomunikowałam ojcowi, że nie zniosę sprzeciwu. Po przyjęciu damska
część gości była zachwycona, uznając je za ,,takie dorosłe!’’.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz